Dlaczego postanowiłam kandydować w wyborach do Sejmu Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 9 października 2011 roku…

Postanowiłam przedstawić Państwu swoje - związane po części z tytułem niniejszego tekstu - motywacje. Wydarzenia w kwietniu 2010 roku doprowadziły moim - i chyba nie tylko moim - zdaniem do całkowitego zresetowania sytuacji politycznej w naszym kraju.
Katastrofa rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, w której zginął Prezydenta R.P. ś.p. Lech Kaczyński oraz z 95 innych osób, będących w większości luminarzami życia publicznego i politycznego naszego kraju, była wydarzeniem wstrząsającym, potwornym, wręcz nieprawdopodobnym, niemożliwym do uwierzenia.

Gdy wkrótce po katastrofie słyszałam opinie niektórych osób, że mógł to być zamach - wydało mi się to absolutnie absurdalne. Złościłam się nawet w duchu na mojego Teścia
i parę znajomych osób za te twierdzenia. 10 kwietnia 2010 roku uważałam je za insynuacje. Wersja rosyjskiego zamachu, zamordowanie polskiego Prezydenta na ziemi rosyjskiej podczas obchodów 70-tej rocznicy mordu katyńskiego - wydało mi się to tak horrendalnie bezczelne, że po prostu nie mogło być prawdziwe, nie mogło być realne. Nie mieściło mi się to wtedy
w głowie. Jednakże wszystko to, co następowało po 10 kwietnia 2010 roku, cały przebieg rosyjskiego „śledztwa” i haniebna decyzja Donalda Tuska o powierzeniu całego śledztwa Rosjanom - wszystko to z dnia na dzień coraz bardziej przekonywało mnie, że to nie był zwykły wypadek, że „Przyjaciele Moskale” po raz kolejny odcisnęli swoje zabójcze piętno
na naszej historii.

Moim zdaniem rosnące z każdym dniem podejrzenie, a w moim osobistym przypadku przekonanie, że w XXI wieku w środku Europy jest możliwe, aby jedno państwo na swoim obszarze dokonało śmiertelnego zamachu na prezydenta drugiego państwa - w dodatku państwa będącego członkiem Sojuszu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej - samo to może doprowadzić człowieka do obłędu. A konstatacja faktu, że przywódcy całego cywilizowanego świata patrzą na to wszystko i nic w tej sprawie nie robią - ten obłęd może tylko przyśpieszyć i powiększyć. Fakt, że „polski” (od 10 kwietnia 2010 roku cudzysłów moim zdaniem jest niezbędny) rząd staje po stronie zamachowców, a polskie społeczeństwo żyruje poparcie dla polityki tego rządu w będących następstwem zamachu wyborach prezydenckich - jest to rzecz tak przygnębiająca, że z czysto logicznego punktu widzenia uzmysłowienie sobie jej wydaje się wręcz niemożliwe do zniesienia dla normalnego człowieka.

Jedyne, co mi się w tej chwili nasuwa to to, że my Polacy już nie jesteśmy normalnym, zdrowo myślącym narodem i społeczeństwem. Jako naród pozostajemy w jakimś stanie totalnej psychiatrycznej zapaści. Swego czasu bardzo podobał mi się film Milosa Formana „Lot nad Kukułczym Gniazdem” z 1975 roku oparty na fabule powieści Kena Keseya. Dziś, wspominając ten film i jego fabułę, kategorycznie uważam, że nie wolno nam tych „polskich wariatów” pozostawić samych sobie w zakładzie zwanym III RP. Nie możemy się przyglądać obojętnie ich obłędowi. Musimy działać i próbować ich ratować.

Przyśpieszone wybory prezydenckie i decyzja Jarosława Kaczyńskiego, aby w nich wystartować - nie pozostawiły mi jakiejkolwiek wątpliwości, po której stronie należy się opowiedzieć. Uważałam, że w kampanii wyborczej nie było innej alternatywy, niż poparcie Jarosława Kaczyńskiego. Dzisiaj każdy, kto go popiera - po prostu głosuje za Polską. Alternatywą jest „Priwiślański Kraj” „Donka” i „Bronka” oraz całkowita wasalizacja w stosunku do wschodniego sąsiada. Po sejmowym głosowaniu w sprawie powołania międzynarodowej komisji mającej zbadać tzw. katastrofę (osobiście zdecydowanie wolę teraz trochę krótsze słowo: zamach) w Smoleńsku przekonałam się, że partia Prawo i Sprawiedliwość jako emanacja interesu narodowego Polski jest w tej chwili całkowicie osamotniona. Cała reszta sejmowej sceny politycznej to po prostu Targowica i co do tego twierdzenia nie mam najmniejszych wątpliwości. Działania rządu R.P. w sprawie katastrofy pokazują, że z suwerennością i polskością nie mają one nic wspólnego.

Gdy tylko dowiedziałam się o powstaniu Wrocławskiego Społecznego Komitetu Poparcia Jarosława Kaczyńskiego jako kandydata na Prezydenta RP - a miało to miejsce 17 maja 2010 roku - niezwłocznie wraz z moim mężem Krzysztofem się do niego zapisałam. Choć do tej pory jakoś bardzo aktywnie nigdy nie angażowałam się w sprawy życia politycznego - postanowiłam zacząć swoją prywatną wojnę o Polskę. Najpierw robiłam to w Internecie. Umieszczaliśmy wraz z mężem w sieci komentarze stające w obronie wartości patriotycznych i narodowych. Okazało się wkrótce, że zmuszeni byliśmy toczyć w sieci bezkompromisową walkę z wszelkiej maści intelektualnym lewactwem, które opanowało Internet. Dla reprezentantów tej opcji słowo "patriotyzm" działało jak czerwona płachta na byka. Zdecydowane opowiedzenie się po stronie wartości patriotycznych i narodowych wywołało bezpardonowe ataki paru interlokutorów, z którymi prowadziliśmy intelektualną debatę. Podczas debaty ataki te przybierały w wykonaniu niektórych dyskutantów momentami wręcz chamski charakter. W pewnym momencie zaczęłam zdawać sobie sprawę z jałowości polemiki z kilkoma czy kilkunastoma internautami i z bardzo ograniczonego zasięgu takich działań w ramach prezydenckiej kampanii wyborczej. Chciałam robić coś, co będzie nosiło znamiona jakiś konkretnych działań, które choć odrobinę pomogą Jarosławowi Kaczyńskiemu w jego walce o Polskę. W jednym z majowych numerów „Gazety Polskiej” w artykule redakcyjnym Tomasza Sakiewicza znalazłam zachętę do kopiowania i publikowania prawdziwych informacji z Internetu i prasy niezależnej (np. na temat katastrofy pod Smoleńskiem) i wywieszania ich w miejscach publicznych, aby jak najwięcej ludzi uzyskało do nich dostęp. Zapachniało mi to trochę „państwem podziemnym”. Jeżeli media są w rękach przeciwników Prawdy - należy tworzyć własne media. Trochę trawestując powiedzenie Jacka Kuronia - który nie jest zresztą bohaterem z mojej bajki – „nie palcie komitetów, tylko zakładajcie własne”.

Stąd też wraz z mężem wpadliśmy na pomysł wydawania własnej, prywatnej - przepraszam za niecenzuralne określenie - „gazety wyborczej”. Pierwszy jej numer ukazał się 5 czerwca 2010 roku. Do drugiej tury wyborów prezydenckich ukazało się ich siedem, a po wyborach - jeden. Forma gazetki miała nawiązywać do „bibuły” wydawanej w czasie pierwszej „Solidarności” i w stanie wojennym. Jedna czarno-biała kartka formatu A4, forma edytorska dość siermiężna, treść - mimo usilnych starań - też podobna. Głównym powodem był „chroniczny” brak czasu. Inicjatywa jedno-dwu-osobowa niestety nosi często takie wady. Tytuł „Bibuła Wrocławska” nasunął nam się od razu jako jedyny wchodzący w tym przypadku w grę. Zadaniem gazetki było trafianie do zwykłych ludzi, potencjalnych, często zagubionych wyborców. Stąd też może czasem niezbyt lotny i wysublimowany poziom pisemka. W każdym numerze staraliśmy się też podawać adresy stron internetowych, na których można znaleźć informacje prawdziwe i rzetelne, spoza kręgu monopolistycznej propagandy koncernów typu „Agora”, „ITI”, „Polsat” i innych. Gazetkę kolportowaliśmy (i nadal to czynimy) gdzie się da:
w autobusach, tramwajach, klatkach schodowych, hipermarketach, budynkach użyteczności publicznej i innych podobnych miejscach.


Copyright by Barbara Jach-Kobielska & Krzysztof Kobielski © 2011
Wszystkie prawa zastrzeżone - All rights reserved
 
 
Designed by Krzysztof Kobielski & Jacek Francuz from "MILESTONES-IT"